I ♡ NY. Jak to jest z tym Nowym Jorkiem, jak dojechać z JFK na Manhattan? I jak się po tym mieście poruszać, żeby nie było drogo.

        Równo miesiąc temu byliśmy gdzieś wysoko nad Atlantykiem, rozpoczynając tą wielką przygodę, którą polecam każdemu. Nowy Jork jest chyba najbliższą nam destynacją w Stanach (lecąc z Europy) ale i w tym samym momencie najdroższą. I z Polski i z Irlandii znajdziemy bezpośrednie loty, które kupione z wyprzedzeniem nie muszą być wcale takie drogie. Później okaże się, że będzie to najmniejszy wydatek w tej całej imprezie zwanej 'jedziemy do Nowego Jorku'. Ale od początku.

    
Lecieliśmy na wyrobionym kilka miesięcy wcześniej dokumencie ESTA, który nie jest wizą (obowiązek wizowy dla Polaków został zniesiony) a pozwoleniem na wjazd. Pod warunkiem, że podróżujemy w celach turystycznych i na miejscu będziemy nie dłużej niż 90 dni. Wyrobienie go zajmuje 20 minut i kosztuje 21 dolarów/os a wyrabia się go tu KLIK. Odpowiadamy na kilka pytań  a odpowiedź z dokumentem upoważniającym nas do wjazdu do Stanów na okres następnych dwóch lat przyjdzie prawdopodobnie do godziny. Jest kilka stron internetowych, które 'pomagają' ubiegać się o ten dokument, proszą nas o wszystkie dane i wypełniają ankietę za nas ale oprócz standardowej opłaty naliczają swoją, całkiem konkretną. Cały proces jest tak prosty (i po polsku), że absolutnie nie ma co się w to pchać. Zgodnie z informacjami podanymi na oficjalnej stronie ESTY, nie musimy ani drukować ani mieć go ze sobą. Strona internetowa departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego, poprzez którą uzyskujemy ten dokument wysyła go do systemu odprawy celnej na lotnisku. Słyszałam też historie, kiedy obsługa naziemna lotniska prosiła o papierową wersję tegoż. Nie nas. 


    My bilety kupowaliśmy z półrocznym wyprzedzeniem, podobnie rezerwowaliśmy hotel. Noclegi w Nowym Jorku to temat rzeka. Właściwie zostaje booking i baza hotelowa. Od września 2023 roku weszły przepisy ograniczające wynajem przez serwis airbnb. Nie jest to niemożliwe, ale żeby było legalne właściciel mieszkania/domu musi być obecny w czasie całego pobytu gości. Automatycznie, wiele ofert z serwisu poznikało, a część zwyczajnie nagina prawo. Nam zależało na hotelu, najlepiej jak najbliżej Manhattanu. Kiedy po wstępnym przejrzeniu bookingu wyszliśmy z pierwszego szoku, przenieśliśmy się z poszukiwaniami na drugą stronę rzeki East. Hotel znaleźliśmy zaraz niedaleko dużego węzła komunikacyjnego w Long Island City, tu KLIK. Trzy wielkie stacje metra oddalone 5 minut piechotą od hotelu i tylko 10 minut jazdy na Manhattan. Super wygodnie, a korzystać z metra będziecie musieli nawet wtedy, kiedy mieszkacie na Manhattanie. Bo dystanse są olbrzymie. Hotel polecam mocno, bardzo podstawowy, ale czyściutki, ze śniadaniem, które potrafi zaoszczędzić kilka stówek w czasie wyjazdu. Czy zarezerwowałabym go jeszcze raz? No pewnie!


    Hotele w NY to temat na książkę. To, co w Europie ma 5 gwiazdek w tym mieście ma 3. Małe klitki na Manhattanie wielkości podwójnego łóżka, sam nocleg, bo śniadania to rzadkość. Chyba, że rezerwujemy super ekskluzywne hotele za miliony monet. W tym mieście nie musi być ekskluzywnie, ale cena zawsze taka będzie. Słyszałam o tym, żeby nie rezerwować niczego w okolicach Time Square. Teraz już wiem dlaczego. Tam noc nie istnieje, hałas 24/h, ale też nie wiem czy w nocy nie jest większy. Od olbrzymich reklam wyświetlanych na setkach ekranów ciężko stwierdzić jaka jest pora dnia, a drąca się z głośników bardzo popularnych tu rikszy Alicia Keys ze swoim Empire State of Mind cały dzień i noc wychodzi uszami zaraz na drugi dzień. 

    Wracając do samego przylotu do Stanów. My rezerwowaliśmy lot bezpośredni, więc już na lotnisku w Dublinie, mieliśmy spotkanie z szeryfem, zadał nam pytanie gdzie lecimy i po co. Poprosił o odciski palców i zrobił nam zdjęcie (dzieci nie są o to proszone). To by było na tyle, jeśli chodzi o kontrolę graniczną tu, w kraju wylotu i tam, po wylądowaniu na JFK. Po wyjściu z samolotu już nikt nas o nic nie prosił, ani nie zatrzymywał, nie było żadnych deklaracji celnych do wypełnienia (chociaż o ich wypełnienie można być poproszonym, a same deklaracje będą wręczone albo w samolocie, albo w kolejce do ewentualnej odprawy lub już przy okienku i wręcza ją urzędnik imigracyjny). Kilka minut spacerkiem i jesteśmy przy wyjściu z terminala 7. 

    Jeśli nikt nas nie odbiera mamy dwie opcje. Albo taksówka, albo metro. Taksówka jest drogą imprezą. Jeśli kilka osób się zrzuca, to pewnie ma to sens. Jeśli jest się kompletnie nieprzygotowanym do przemieszczania się po mieście, również ma. Znajoma jechała z Manhattanu na lotnisko dwie godziny i zapłaciła $200. Komu to potrzebne ;) Chciałam uspokoić, że metro jest super prostą sprawą, wystarczy tylko się do tego przygotować.

    Zaraz po wyjściu z terminala, przechodzimy przez pasy, wchodzimy do jedynego stojącego przed nami budynku z windą, która zawozi nas na 3 piętro z którego kursuje AirTrain. To autobus szynowy kursujący całą dobę i darmowo pomiędzy wszystkimi terminalami na JFK (linia żółta), na parkingi lotniskowe (linia zielona) i na stacje przesiadkowe w kierunku miasta (czerwona). My wsiadamy w linię czerwoną i kierujemy się w stronę Jamaica Station. Stąd dotrzemy do Queens, w okolice Central Parku, ale też na dolny Manhattan i są to linie E, J i Z. Na stacji przesiadkowej płacimy za AirTrain $8.25. I tu mamy kilka opcji płatności. Albo kupujemy metro kartę, na kwotę $8.25 i skanujemy ją przy przechodzeniu przez bramki, albo przy bramkach przykładamy swoją własną kartę debetową, z której pobierze nam dokładnie tą samą kwotę. Dalej kierujemy się po znakach w stronę Metra. Mijamy po drodze perony kolejki LIRR (którą również można dotrzeć na Manhattan, na Penn Station, ale jest to opcja droższa), wsiadamy do windy, którą zjeżdżamy na najniższy poziom A. Tam docieramy do bramek z oznaczeniem E, J i Z, przykładamy kartę debetową, z której pobiera nam $2.90 i wsiadamy do metra, które najbardziej nam pasuje. 

Po lewej peron kolejki AirTrain w którą wsiadamy i jedziemy w kierunku miasta. Ten niebieski bilet kupujemy w automacie na stacji przesiadkowej, lub po prostu odbijamy swoją kartę. Po prawej ale dla wprawnego oka też i po lewej, widać wieżowce na Manhattanie.

    Jeśli będziemy podróżować metrem, mamy dwie opcje:

- W maszynach stojących na każdej stacji metra możemy kupić siedmiodniową kartę na nielimitowaną ilość przejazdów i to kosztuje nas $34 plus $1 za samą kartę, którą można później doładowywać. 

- Lub nie kupować żadnej karty, tylko przed każdym wejściem do metra przyłożyć własną kartę debetową lub aplikacje płatniczą na telefonie Google / Apple Pay. Będzie ona działała jak metro karta, ale ważne, żeby używać ciągle tej samej. Odbijanie karty na bramkach zatrzymuje się na bodajże 11 przejeździe i później do końca tygodnia będziemy jeździć za łączną kwotę $34. 

    My kupowaliśmy kartę tygodniową, z którą mieliśmy małe przeboje. Kuby karta delikatnie się wygięła i przestała być widoczna dla czytnika przy bramkach. Ostatecznie po kilku przejazdach metrem za które płaciliśmy osobno, zapytaliśmy panią przy okienku w metrze czy da rade to jakoś naprawić. Owszem można by się starać o zwrot środków które zostały na karcie, ale nadal zostajemy bez karty i tracimy ten upust który nam daje. Pani się przejęła, zaczęła wyginać i prasować tą kartę na wszystkie strony aż w końcu zaczęła działać. Sama karta nie jest tak samo twarda jak karta debetowa. To dość cienki kawałek kartonika, który szybko może się uszkodzić i przestać działać. Następnym razem (a zakładam, że taki będzie) zostanę ze swoim poczciwym Revolutem, bez zabawy w dodatkowe karty. I to polecam wszystkim. Kolejna istotna sprawa, to między jednym przesunięciem metro karty a drugim musi minąć 18 minut. Kiedyś weszliśmy na złą stację, wyszliśmy, weszliśmy do tej właściwej i karta nie działała. To właśnie to ograniczenie czasowe, o którym w tamtym momencie nie wiedzieliśmy. Jeśli przejdziecie na kolejna stację a nie minie 18 minut od pierwszego omyłkowego zeskanowania i tak się nie uda wejść. 

    Przyjeżdżając do Nowego Jorku, podróżowanie metrem wydawało się dla mnie najbardziej stresującą rzeczą. Ostatecznie Kuba panował nad oznaczeniami, w które metro wsiąść i w ogóle po której stronie ulicy znajduje się wejście.

    W NY mamy dwa rodzaje stacji, te w które wchodzimy jednym wejściem i pociągi odjeżdżają w dwóch różnych kierunkach, lub takie które swoje wejścia mają po dwóch przeciwnych stronach ulicy. Nad każdym wejściem znajduje się nazwa stacji, oznaczenie kierunku w którym odjeżdżają z niej pociągi i numery/litery opisujące nazwę linii. Brzmi skomplikowanie, ale wbrew pozorom takie nie jest. Ważne też, żeby planując gdzie chcemy dotrzeć, ustalić czy w dane miejsce musimy kierować się uptown czy downtown. Jak już to wiemy, to super. Tablice nad wejściem na stację metra mają w opisie albo jedno albo drugie. Wtedy mamy pewność, że jedziemy w odpowiednim kierunku. 


    Czy w nowojorskim metrze jest niebezpiecznie? Nie spotkaliśmy się z niczym takim. Raz na stacji widzieliśmy grupkę ludzi pod wpływem, ale zajmowali się wyłącznie sobą. Poza tym, nie spotkało nas nic, co by mnie do metra zniechęciło. Było czysto i nie śmierdziało - a tym byłam straszona. Same podziemia są wiekowe, więc wiadomo, że znajdziemy stacje w średnim stanie ale też takie, które są całkiem ok, bo są stosunkowo nowe. Raz udało nam się wypatrzeć dwa szczury szarpiące się z jedzeniem na torowisku. Jest to mimo wszystko coś, co w podziemiach miasta wydaje się być normalne. W samym mieście (oprócz central parku) nie mieliśmy takiego spotkania. 


    Raz facet rozłożył się z gitarą w jadącym metrze i śpiewał między jedną a drugą stacją. W momencie kiedy się zatrzymaliśmy, zwinął manatki i wysiadł. Same wagony są klimatyzowane, za to podziemia, to już inna bajka. My byliśmy na początku czerwca i trafiliśmy na kilka extremalnie upalnych dni i kilka gorących. Ciężko było wytrzymać. W mieście nie jest lepiej, bo wilgotność jest wysoka i w tej betonozie daje popalić. W metrze zawsze trzeba uważać, czy jest się w NY czy Warszawie. Wręczanie pieniędzy bezdomnym, albo narkomanom jest niedozwolone i karane. Może też dlatego ich nie widać na stacjach metra, albo to my byliśmy takimi szczęściarzami, żeby przez całe 8 dni nie mieć z tym kontaktu. Ciężko stwierdzić. Na każdej stacji widać policjantów. Zabrzmi to strasznie, ale czułam się bezpieczniej w NY niż tu w Dublinie. 


    Na Manhattan jeździliśmy na cały dzień, wracaliśmy raz wcześniej raz bardzo późnym wieczorem. Czy chodzenie, jazda metrem wieczorem mnie jakoś niepokoiła? Absolutnie nie. A przypominam, nie mieszkaliśmy na Manhattanie i musieliśmy korzystać z metra późnymi wieczorami. Nie widziałam różnicy, bo zawsze było sporo ludzi. Zasada jest taka, że do pustego wagonu się nie wsiada. Z wielu powodów. Najwięcej ludzi w metrze mieliśmy w ostatni dzień, w drodze na lotnisko. Wagony były tak pełne, że dopiero do trzeciego mogliśmy wejść, najbardziej doskwierała wtedy temperatura i każdy chciał się już znaleźć w klimatyzowanym wagonie. Pociągi kursują co chwilę, jak nie ten, to będzie następny. Bez stresu. 

    W metrze ludzie wpatrzeni są w swoje telefony, czytają książki, robią makijaż albo śpią. Dużo osób czyta i dużo osób śpi. Może zabrzmi to dziwnie, ale jestem zachwycona nowojorskim metrem. O tyle ile Manhattan wszystkie swoje stacje ma schowane pod ziemią, te po stronie Queens są w dużej mierze nad ziemią. Zdjęcie z Qeensboro Plaza zaraz po zachodzie słońca.



O naszych zachwytach, a było ich całe mnóstwo, będę pisała następnym razem. Tymczasem garstka zdjęć i dwa razy tyle informacji jak tu dotrzeć i że metro wcale nie takie straszne jak je malują.

Rejs po Jeziorze Brienz, Wodospad Giessbach, Netflix i słynne molo w Iseltwaldzie.

    Odkąd pierwszy raz zobaczyłam jak bardzo turkusowa jest woda w jeziorze Brienz zakochałam się w tym miejscu. 


    Ten odcień zawdzięcza osadom lodowcowym, które niesione są przez lodowate wody rzek Aare - od północy i Lütschine - od południa. Na wschodzie miasteczko Brienz a na zachodzie Interlaken. Z jednej strony słynny grzbiet Alp Ementalskich Hardergrat. Można przedreptać go w jeden dzień jeśli tylko nie boi się wysokości, ma odpowiednie buty i jest w dobrej kondycji. Rok temu o nim pisałam, jak zrobić go w krótszym czasie i się nie zajechać tu KLIK. Warto sobie taką wycieczkę zorganizować! Z drugiej ciemne, gęste lasy jodłowe z których wyłaniają się to tu to tam wodospady, malusie poukrywane wioski, hotel z wieżyczkami jak pałacyk i zameczek na wodzie. Czy komuś jeszcze jest mało?

    Brienz, Hotel Giessbach, Iseltwald i kilka innych mieścinek przytulonych do jeziora ma do zaoferowania więcej niż się wydaje. Do każdej z nich można dojechać samochodem. Można tez dopłynąć pięknym statkiem wycieczkowym, który przez większość dnia kursuje między wschodnią a zachodnią strona jeziora, zahaczając zygzakiem o te wszystkie piękne miasteczka. Taki rejs marzył mi się jak tylko zobaczyłam to miejsce pierwszy raz.




    My mieszkamy niedaleko Brienz, więc tu zaczynamy swój rejs. Bilety kosztują spoooro, ale warto się zrujnować za takie doznania. Jest też kilka sposobów jak obniżyć cenę biletu. Jeśli planujemy dużo zwiedzać, to warto zainwestować w Half Fare Card, która kosztuje CHF120 i z tą kartą za bilety wstępu na rejsy, kolejki górskie i wszystkie inne atrakcje w Szwajcarii włącznie z komunikacją miejską/międzymiastową płacimy tylko połowę. Karta ma ważność jednego miesiąca i można ją kupić tu KLIK. Sami z niej korzystaliśmy. Można też zaplanować rejs w dzień swoich urodzin a odbędzie się on wtedy za darmo. My korzystaliśmy z nieistniejącej już oferty poniedziałkowej, kiedy za bilet całodniowy płaciło się połowę, czyli CHF39.


    Bilety można kupić przez Internet tu KLIK albo po prostu w kasie przy przystani. Nam zależało na poniedziałkowej okazji. W trakcie rejsu pogoda wyjątkowo dopisała, chociaż w drodze powrotnej zmarzliśmy okrutnie. Warto sobie odpuścić rejs kiedy nad jeziorem wisi gęsta chmura, bo nie zobaczymy tego wszystkiego na czym nam zależy. I obowiązkowo podziwiamy z pokładu zewnętrznego. Klasa 2 znajduje się na dolnym poziomie, klasa 1 pięterko wyżej. W drodze powrotnej dopłacamy i rozlewający się pod nami turkus lodowcowej wody oglądamy z góry. 



    W czasie rejsu zatrzymujemy się przy wodospadzie Giessbach. Dobijamy do pięknej drewnianej przystani, stąd możemy dojść spacerkiem do położonego 100 metrów wyżej XIX wiecznego Grand Hotelu Giessbach. Możemy też wsiąść do kolejki linowo szynowej, która kursuje tu prawie tak samo długo jak stoi hotel. Jest to przystanek, na którym warto wysiąść i zwiedzać. 





Wodospad po deszczu słychać z daleka i ta unosząca się wokół niego mgiełka.

Mieć widok z okna na turkusowe wody jeziora z jednej strony, a z drugiej na wodospad i sunące nisko chmury - zawsze!

Wagonik kolejki kursującej między przystanią i hotelem
    Jednym z kolejnych, wartych wspomnienia przystanków jest miasteczko Iseltwald. Zanim jednak do niego dopłyniemy, na horyzoncie pojawia się zameczek. Jakby wyrastał ze środka jeziora, ale w rzeczywistości stoi na maleńkim półwyspie. Wybudowany na początku XX wieku Zamek Seeburg pierwotnie pełnił funkcję sanatorium. Obecnie mieści się w nim centrum konferencyjne i spa. Na teren posiadłości nie można sobie od tak wejść, ale i najlepiej podziwiać go właśnie z dystansu. 




    Miasteczko jest maleńkie ale bardzo urocze, ma krótką promenadę, w lecie domy obwieszone są intensywnie czerwonymi pelargoniami, w ogródkach przydomowych kwitną dalie, słońce odbija się w tej absolutnie turkusowej wodzie i jeśli gdzieś na świecie znajduje się rajskie miasteczko, to jest ono właśnie tu.



    A przynajmniej znajdowało do 2020 roku. Miasteczko, w którym mieszka niespełna 500 osób, które i tak rocznie przyciągało i przyciąga mnóstwo turystów głównie dzięki właśnie tej pięknej pocztówce z zamkiem na wodzie, zyskało nowy powód do pielgrzymek.

    Końcem 2019 roku, na Netflix wskoczył koreański melodramat Crash Landing on You. Serial zyskał ogrooomną popularność w Korei ale i na całym świecie. Ale co to ma wspólnego z Iseltwaldem? Jedna ze scen została nakręcona właśnie tu, na malutkim molo przy przystani do której dopływają statki*. Miejsce stało się kultowym dla fan(atyk)ów serialu, a kilkumetrowy podest zalała ciężka do powstrzymania fala turystów (głównie) z Azji. Wiem, bo widziałam. 
    

    Do Iseltwaldu przyjeżdża kilkadziesiąt autokarów z turystami dziennie. Chcąc poradzić sobie z taką ilością ludzi, miasto musiało przedsięwziąć specjalne środki. Żeby coś z tego mieć, oprócz (niepotrzebnej) dodatkowej sławy zamontowało bramkę na opłaty. Dla garstki ludzi zwyczajne życie stało się udręką.

    Wjazd od strony głównej drogi to jedna, wąska dróżka. Będąc tam po raz pierwszy,  jesienią 2019 roku ciężko nam było znaleźć miejsce do parkowania, tak mała jest to wioska. Było cicho, kameralnie i oprócz nas tylko lokalsi. Słychać było chlupiącą wodę w jeziorze, a myśmy się czaili czy warto zakłócać ten dziewiczy spokój bzyczeniem drona. Przysięgam, tak było.

    Jakież było moje zdziwienie, gdy dopływaliśmy do przystani, a tam kolejka była długa i ciągle rosła. Na brzegu podestu scena, która wyglądała za każdym razem tak samo, tylko zmieniali się ludzie. Osoba robiąca zdjęcie i osoba/y fotografowana. Siedzi, stoi, przód, bok, tył, serce ułożone z rąk, zdjęcie, film, gotowe. Następny. Nie wierzyłam i nie wyobrażałam sobie tego do momentu, aż zobaczyłam na własne oczy. 

W drodze powrotnej kolejka jest jeszcze dłuższa, a osoby na molo traktują swoje zadanie ultra poważnie. 

    Dopływamy w końcu do Interlaken, gdzie wysiadamy i klasycznie ale mało oryginalnie wchodzimy do królestwa czekolady Lindt, kupujemy o kilka kulek za dużo, pamiątkową retro puszkę na cholera wie co i wychodzimy z paszczą umazaną czekoladą. W mieście znajduje się też oficjalny sklep Top of Europe tu KLIK wyjaśniam. Wchodzimy do środka. Z sufitu zwisają retro kijki narciarskie w ilości niepoliczalnej, ale już na pierwszym piętrze w 'kąciku' Victorinox przechodzimy pod 3o tysiącami zawieszonych pod sufitem scyzoryków. Wychodzę z retro pocztówkowym plakatem, który obecnie wisi sobie w salonie. 



    Do Brienz wracamy ostatnim rejsem tego dnia. Za swoje nieogarnięcie kupuję na statku najdroższą wodę mineralną swojego życia. Upewniłam się, sto razy, że wypiłam ją do ostatniej kropli. I nie była to najlepsza woda mojego życia, nie miała też pięknej butelki, ale o tym innym razem.
 

    Czy powtórzyłabym ten rejs? No pewnie że tak. Tak jak bardzo boję się wody, tak uwielbiam wsiadać na statki wycieczkowe, katamarany i promy. Ciężko to wyjaśnić i brzmi bardzo sadomasochistycznie ale w rzeczywistości jest dla mnie wielkim relaksem. Tak, mi też coś tu nie gra.








* Główny bohater próbował koić swoją udrękę grą na pianinie z widokiem na jezioro Brienz. Chciało by się dodać LOL i xd. Szwajcarom nie pomoże gra na pianinie żeby ukoić udrękę jaką mają witając setki tysięcy turystów każdego roku. 

W serialu znalazło się jeszcze kilka szwajcarskich lokalizacji. Między innymi wspomniany na początku postu Grand Hotel Giessbach, przełęcz Kleine Scheidegg i Grindelwald. 


Betten - Bettmeralp - Bettmerhorn

Szalejące u nas ostatnio huragany i deszcze które się nie kończą przypomniały mi o naszym wyczekanym wypadzie do szwajcarskiego Bettmeralp.

 

Bo miało być pięknie. I było ale pięknie inaczej. Ponoć z racji swego położenia słońce świeci tu przez 360 dni w roku. Stoki są pięknie naświetlone, a Matterhorn na horyzoncie strzeże tego krajobrazu dzień i noc.

To był nasz drugi raz w tym miejscu, za pierwszym razem wycieczka na kilka godzin, jedna kolejka, szybko przez miasteczko, druga kolejka, lodowiec. I z powrotem do domu. Obiecaliśmy sobie wrócić i zostać na górze chociaż na jedną noc.


Bettmeralp jest jedną z kilkunastu miejscowości z zakazem ruchu samochodowego. Dojechać do niej można bez przesiadkowo przestronnym wagonikiem kolejki linowej z dolnej stacji w
Betten. Znajduje się tu ogromny terminal parkingowy, gdzie zostawiamy swój samochód, bierzemy ze sobą wszystko czego potrzebujemy i biegniemy na kolejkę. Wbrew pozorom nie jest to aż tak droga przyjemność, ale umówmy się, jesteśmy w Szwajcarii, dla nas to już kolejny raz i zdaje się ze przywykliśmy do cen wiec póki nie usłyszymy ze stówka się należy za 1 osobę, nie wywala nam oczu z orbit.

Rodan przepływający w pobliżu dolnej stacji kolejki w Betten

Wielopoziomowy parking, krótko i długoterminowy. To tu zostawiamy samochód.

Podróż w dwie strony kosztuje CHF 20/os i zajmuje kilka minut. Wagonik zasuwa do góry aż się nogi trzęsą, iPhone przestaje nagrywać z wrażenia, wypada z ręki dobrze ze nie wylatuje przez mikro szparę w oknie lub podłodze. Im wyżej jesteśmy tym piękniej się robi. Bardzo szybko wzbijamy się w górę i widzimy tą trawę która w Szwajcarii jest bardziej zielona a niebo bardziej niebieskie. Na dodatek to niebieskie niebo ma też wklejona najpiękniejsza górę świata tratatata.

To właśnie takim widokiem wita nas Bettmeralp jak wagonik kolejki dojeżdża do miasteczka

Później dziesięciominutowy spacer w górę miasteczka i docieramy do hotelu.

No tylko ze nie tym razem. Owszem trawa była bardziej zielona, ale to zasługa deszczu. Niebo było bardzo nie niebieskie a Matterhorn wziął L4 i się schował. Nazwać to pechem ze akurat w jeden z tych 5 dni udało nam się zobaczyć deszczowy Bettmeralp można by było tylko wtedy gdybyśmy tam byli kilka godzin. Ale tym razem zostaliśmy na dwa dni a prognozy na dzień następny napawały optymizmem.

Poza tym dostać dobre jedzenie, kawę i wino, wypisywać pocztówki i oglądać pod kołderka Toma i Meg wysyłających sobie wiadomości to chcieliby chyba wszyscy. Deszcz stukał za oknem, chmury sunęły po niebie raz zasłaniając a raz odsłaniając drewniane chatki i hoteliki. Te ostatnie maja w tym czasie swoich ostatnich jesiennych gości i zaraz będą się zamykać na serwis i zbieranie sił przed intensywnym sezonem zimowym. Tak po prawdzie, to w miasteczku nie było połowy tych ludzi których widzieliśmy dwa lata wcześniej. 

Uwielbiam ten retro styl pocztówek

brewed by the Alps

Wtedy już się zmierzchało 

Ale trzeba przyznać, że kościółek w takiej chmurze wygląda magicznie



Następnego ranka budzimy się do pastelowego wschodu słońca, przejrzystości takiej, ze widać włoskie Alpy. Do deski szwajcarskich serów tez się budzimy. Panie jeżu jest to raj. Kto by pamiętał o wczorajszej chmurze.

Do takiego widoku się obudziliśmy





Później robiło się coraz bardziej cukierkowo

Oooooooobłęd! Ze słynną górą z Toblerone ;)


Po śniadaniu pakujemy aparaty i kilkadziesiąt metrów wyżej hotelu wsiadamy w kolejną kolejkę. Ta dowozi nas pod sam szczyt Bettmerhorn u którego podnóża rozlewa się największy alpejski lodowiec.  Bilet w dwie strony to koszt CHF 32. Tym razem wagonik jest mini mikro na cztery osoby. I jak słowo daje nie chciałabym się tam znaleźć w pełnym składzie, bo już nie pierwszy raz miałam wrażenie ze jak tylko będziemy na wysokości przelotowej to ten wagonik rąbnie z nami w dół. Ale takie tragedie to wszędzie ale nie w precyzyjnej jak ten przysłowiowy zegarek Szwajcarii. 



Widok w górę

i widok w dół

Serduszko trochę mocniej biło


Górna stacja kolejki na Bettmerhorn


To jest jedno z moich ulubionych zdjęć z tej wycieczki





O tyle o ile śniegu nie było ani grama w Bettmeralp o tyle na górze mieliśmy go pod dostatkiem. Piękny, niewychodzony, skrzący się i skrzypiący pod butami biały puch. Ruszyliśmy do góry jednym z pierwszych wagoników w końcówce sezonu, wiec przeżycia mieliśmy prawdziwie vipowskie. Było nierealnie pięknie.






Jęzor Lodowca Aletsch kończy się właśnie tu. Jego początek mieliśmy szanse oglądać dwa lata wcześniej z poziomu Jungfraujoch tu KLIK czyli dobry kilometr wyżej.













Znajdujemy się na wysokości 2,800 metrów. Słońce świeci jakby jutra miało nie być. W dole widać jak chmury płyną po niebie a Matterhorn ciągle zgrywa niedostępnego co chwilę ukazując się i chowając za gęste, kłębiące się chmury.  Jest cicho, słychać tylko śnieg pod butami, oprócz nas ostatecznie znajduje się tu raptem kilka osób. 

Szwajcaria nie słynie z przesadnie wyszukanej kuchni. Bo po co komplikować coś co saute jest idealne. Sery, wino i nic więcej nie potrzeba. Ale jest kilka 'smakowitości' które warto spróbować jak się już tu przyjedzie. I tak w Bettmeralp przy akompaniamencie deszczu za oknem zjedliśmy słynne Älplermagronen czyli kluseczki z serem ale podane z ziemniakami, cebulką, boczkiem i zimnym musem jabłkowym. Zdaje się, że wszyscy czują się zachęceni. Ale warto dać temu szansę, bo smakuje zdecydowanie lepiej niż brzmi, a podróżujemy także, żeby odkrywać nowe smaki, prawda? 

A tak Bettmeralp pożegnało nas w dzień wyjazdu.