Wakacje w czasie pandemii. Kierunek Norwegia.
To były nasze najkrócej planowane wakacje ever. Co więcej - nie przeze mnie. Ale od początku.
Jedyną wiadomą, jaką mieliśmy było to, że wszystko może jebnąć w każdej chwili. Kwarantanny, zielone listy, kraje które na niej się pojawiły (albo raczej nie pojawiły), zamknięte granice, odwołane loty i obowiązkowe testy na Covid-19. Najpierw szukanie miejsca, w którym można wykonać taki test, bo okazuje się, że to nie takie hop siup, nawet jeśli to my płacimy a nie państwo. Madera zarezerwowana i opłacona na początku roku, kiedy żyliśmy wolni i każdy miał takie bajlando jakie sobie chciał mieć, poszła się paść w połowie lipca. Odwołali nam loty, a my odwołaliśmy nocleg. Wolnych dwóch tygodni od pracy nikt nie odwołał, bo potrzebne nam były jak nigdy dotąd.
Po ogłoszeniu zielonej listy, Kuba siadł do kompa i po krótkim riserczu, kilku wymienionych zdaniach, chwilowej ekscytacji, ale czy na pewno, czy to się serio uda i czy nas na to stać (dosłownie i w przenośni), kupiliśmy bilety do Norwegii. Opłaciliśmy nocleg (bez możliwości rezygnacji, haha) i odliczaliśmy dni do wylotu będąc w tak zwanym umiarkowanym optymizmie. Bo wszystko to, mogło jebnąć po raz drugi.
Dwa tygodnie później, a tydzień przed wylotem, lista została zaktualizowana. A dokładnie okrojona o 5 krajów. Norwegia wciąż z zielonym światłem. Od momentu kupienia biletów, sprawdzaliśmy już nie tylko to co się dzieje w Irlandii, ale też sytuację w Norwegii. Wydawało się, że to zielone światło dla turystów z i do Norwegii się utrzyma. Oby tak dalej.
Norwegia wydawała nam się mało atrakcyjnym krajem na typowe, gorące i słoneczne wakacje, co tylko bardziej skłoniło nas do wyjazdu właśnie tam. Mniej turystów, mniej tłumów, czyli idealnie. Jedynym utrudnieniem okazał się lot. O tyle, ile przed pandemią jesteśmy w stanie polecieć do Norwegii bez przesiadki, to teraz już nie ma szans. Ku naszemu zdziwieniu, jak na ogarnianie wakacji na ostatnią chwilę i w rzeczywistości jaką mamy, znajdujemy lot przesiadkowy w spoko cenie, z spoko czasem na przesiadkę i nie tanimi liniami, tylko KLM. Szok. O liniach lotniczych można pisać całe elaboraty. Kto raz przeleciał się z Ryanair, to lecąc innymi liniami lotniczymi, każdą jedną, malutką zmianę na korzyść pasażera, traktować będzie jak coś ekskluzywnego. Tak było i tym razem. A trochę sobie polataliśmy, bo najpierw do Amsterdamu, a później dopiero do Bergen.
A tu poniżej odbijają się puste miejsca przed bramką. Co nie zdarza się prawie nigdy.
Pamiętam jak mijał bodajże czwarty miesiąc pandemii, mówiłam, że jak tylko będzie można lecieć na wakacje, to choćbym miała na piechotę zasuwać na lotnisko, to pójdę bez narzekania.
Na piechotę iść nie musiałam, ale autentycznie, już sama wyprawa na lotnisko i pobyt na nim/nich to osobliwe doświadczenie. Tyle lat, ile tu jesteśmy i latamy z Dublina kilka razy do roku, nie widziałam takich pustek. Pustka aż smutno.
Sznur taksówek, który ciągnie się nieprzerwanie świątek, piątek czy niedziela, nie ważne która godzina, wyparował. Garstka ludzi, oblegany zawsze Starbucks zamknięty. Są za to setki plakatów przypominających, że jednak żyjemy w czasach pandemii, stanowiska do dezynfekcji rąk są WSZĘDZIE. Oklejona i okrojona ilość siedzeń przy bramkach ale też w kawiarniach. Tu się nie da zapomnieć o wirusie. Wszyscy są w maseczkach. Podróżni i pracownicy lotniska. Celnicy przy odprawie celnej odsuwali się nawet od taśm, by trzymać z nami dystans. Dystans. Słowo klucz. Mam wrażenie, że stało się tak jakoś sterylnie. Jest bardzo czysto. Wszędzie. Mimo tych dziwnych, nowych realiów, bardzo spokojnie i sprawnie. Powtarzane co chwilę komunikaty o obligatoryjnym noszeniu maseczek na terenie lotniska, w czasie boardingu i samego lotu, nie dają zapomnieć ani na chwilę, że świat się zmienił.
W czasie porannego lotu do Amsterdamu, samolot wypełniony był w 1/3. Mnóstwo przestrzeni, stewardessy w maseczkach, rękawiczkach, bardzo życzliwe i cierpliwe. Mi się zsunęła maseczka z nosa i zostałam poproszona o poprawienie. Także wszystko jest nadzorowane. W czasie lotu dostaliśmy przekąski i napoje. Mnie to zawsze rozczula, bo to taka forma dopieszczenia pasażera, choćby to cukierek był, robi się miło. A jak linie lotnicze potrafią to ubrać w estetyczną formę, to jest i miło i ładnie.
Przesiadka w Amsterdamie. O matko, jakie to lotnisko jest ogromne!
Jest przed 8 rano. Siedzenia i podłoga przy bramkach... no powiedzmy, że nie grzeszyła czystością. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje po południu, po całym dniu lotów. Płyny dezynfekujące? No trzeba się było mocno naszukać. O tyle, ile w Irlandii wymaga się 2 metrowego dystansu, w Holandii skracamy go do 1,5 metra. Ale niestety przyszło mi zwrócić uwagę panu za mną, że ten dystans to po coś jest i żeby uprzejmie zszedł mi z pleców. Ale, że serio?
Informacji z głośników przypominających w jakich czasach żyjemy już chyba nikt nie słucha i prawdopodobnie większość ma już dość.
W Dublinie nie widziałam ani jednej osoby bez maseczki, w Amsterdamie w większości też wszyscy w maseczkach. Ale już pasażerowie na lotnisku w Bergen to raz mieli a raz nie mieli. Jakoś tak bez stresu.
Bergen.
Tu jest generalnie bardzo spokojnie i bardzo mało ludzi. 1 metrowy dystans. Po wylądowaniu mamy możliwość wykonania darmowego testu na Covid-19 (a wirus jest nawet tax free ;) Przy kontroli paszportowej spytano nas skąd lecimy i gdzie spędziliśmy ostatnie 14 dni. I to by było na tyle.
Na żadnym z tych trzech lotnisk nie sprawdzano nam temperatury, nie skierowano na test, nie było niczego extra. Jedynie w drodze powrotnej, obowiązkiem było posiadanie wypełnionej deklaracji zdrowia, poświadczającej brak objawów wirusa (ale to co tam zaznaczymy to już nasza sprawa, czy ktoś wali ściemę czy nie. Taka podkładka dla lini lotniczych, bo nikt i tak tego nie sprawdzał). Tego wymagała linia lotnicza. Za to w czasie lotu do Dublina, należało wypełnić kolejną formę, którą rozdawały stewardessy, tzw. "passenger locator form". W tym przypadku, chodzi o ewentualny kontakt z pasażerami, gdy na pokładzie znalazł się mimo wszystko chory. Wówczas - tak się domyślam - kontaktują się z wszystkimi pasażerami i kierują ich na testy. Lub po prostu kontakt z osobami, które wracają z krajów znajdujących się na czerwonej liście i kolejne 14 dni muszą pozostać w kwarantannie.
Podsumowując - nie jest źle. Jest przedziwnie. Samoloty nie były pełne, aczkolwiek nie widziałam jakiegoś systemu, wzoru na zachowanie dystansu w rozmieszczaniu pasażerów na pokładzie. Były rzędy puste i te zapełnione co do jednego miejsca ludźmi nie lecącymi razem. Nie wiem czemu tak.
Lądowanie w Bergen, było jednym z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek mieliśmy. Nie dość, że pogoda była wspaniała, to krajobraz pod nami był niesamowity. Poszarpane, wybrzeże Norwegii z lotu ptaka, z mostami przerzuconymi między wysepkami, platformy wiertnicze, pływające motorówki i promy. Ręka drżała, szyby były brudne, słońce robiło niezły refleks, ale musiałam mieć to nagrane. I będę sobie odtwarzać jak mi się zatęskni.
Ale wróćmy do samej Norwegii i pięknego Bergen. I tak sobie myślę, że oni tu żadnego wirusa nie mają. Bo nie ma ani maseczek, ani dystansu społecznego. W porcie w sobotę multum jachtów i motorówek, drineczki, tańce, z każdej łodzi "inna nuta", zabawa i albo ja tu czegoś nie rozumiem, albo jestem ślepa, albo już sama nie wiem. Owszem, baaardzo mało turystów, w sumie to sami lokalsi. W zasadzie wszystkie te typowe, turystyczne spoty powinny być w tym czasie pełne, a nie były.
Przez ten tydzień w Norwegi można było zapomnieć o wirusie. Bez kitu, tak było. I gdyby tak zmrużyć oczy, można sobie było wyobrazić, że może my jednak jesteśmy na Maderze? Grzało tak mocno, było tak gorąco, że tego to się nikt nie spodziewał. Nikt. Ja myślałam, że w prognozie pogody ściemniają. I tym sposobem, kupione na wyprzedaży lniane spodenki, jedyne jakie wzięłam zrobiły mi cały wyjazd. Serio. Nie żartuję. Opalenizna też się zrobiła. Ciężko było uwierzyć, że wakacje spędziliśmy w Norwegii.
I dokładnie do samego przylotu tutaj powtarzałam, że uwierzę w te wakacje, jak już wylądujemy w Bergen. Wylądowaliśmy i kamień spadł mi z serca. Udało się.
A później spadł nam jeszcze dron. Jakoś tak z 30 metrów.
Ale o tym, to już następnym razem.
Dzisiaj taki zdjęciowy przedsmak, takie zdjęcia z telefonu, co robiło się na już.
Poza tym, zdjęć mamy mnóstwo. Tylko jakoś rzeczywistość weszła tak mocno, że nie ma czasu na posiedzenia przy komputerze. Niestety.
Fajne napisane, oddaje Twoje-Wasze emocje z wyjazdem i Covidowy klimat.Foty to pokazują.Czekamy na ciąg dalszy. :)
OdpowiedzUsuń